top of page

Sittingbourne - Gravesend - 195.07km - 41 godzin i 41 minut, 25-31.07.25

  • Karolina
  • 7 sie
  • 4 minut(y) czytania

28 lipca minął drugi rok naszej wędrówki dookoła Wielkiej Brytanii. Na chwilę obecną przeszliśmy na tym szlaku 5.903.97km. Zrobiliśmy to, wykorzystując 211 różnych dni. Zajęło nam to 1.226 godzin i 55 minuty. To są liczby. Miara, która pozwala nadać ramy odległościom i czasowi. Nie ma to większego znaczenia. Chyba że dla logistyki. To, co jest najważniejsze, pozostaje w uśmiechu, który pojawia się, gdy głowa wyświetla wspomnienia obraz po obrazie... w łzie kręcącej się w oku, kiedy emocje najpiękniejszych i najtrudniejszych chwil wychodzą z plecaka... w duszy wypełnionej przestrzeniami, które dotykaliśmy metr po metrze... i w zmianach, które zaszły w nas, w naszych życiach, w naszych potrzebach i wyobraźni.


Dwa ostatnie lata to wiele wydarzeń, masa podjętych decyzji, uparty krok na rozmaitych ścieżkach. 28 lipca 2023 roku stojąc na Land's End, nie mieliśmy pojęcia, jak inne będzie nasze życie dwa lata później. Rozpoczynając kolejny rok projektu przejścia UK wzdłuż wybrzeża, również nie potrafimy przewidzieć, co będzie dalej. Jedno jednak jest pewne. Nie zależy nam na celu... na szybkiej realizacji planu... na ślepym parciu do przodu. Interesuje nas droga. Nie tylko ta fizyczna, którą będziemy mieć pod butami... ale ta, która jest w nas... ta, która daje, uczy, wychowuje, kształtuje nasze charaktery... ta, która pozwala chłonąć, poznawać, stawać się i wzrastać.


Końcówkę lipca spędziliśmy w Rochester. Próbowałam zapoznać się z tym miastem, zrozumieć je, oswoić, dopasować do którejś z szuflad w archiwum miejsc widzianych. Nie było to łatwe. Z jednej strony tłumy ludzi, ulice z głośnymi i rozpędzonymi autami, hałas, chaos, cywilizacyjny smród i człowiecze ubóstwo. Z drugiej historia, przepiękne budynki dotknięte czasem, mury obronne, zamki, katedry, klimatyczne uliczki z kawiarniami, restauracjami i tawernami, antykwariaty ze starymi księgami, pachnąca wielokulturowość, nowe osiedla i ich spokój w pobliżu przystani. Nie jest to część Anglii, którą łatwo polubić, ale w powietrzu wisi jakiś magnes, który do siebie przyciąga i chce się człowiekowi pozaglądać w różne zakamarki, ale wyszukać ukryte smaczki.


ree

ree

ree

Pierwszego dnia szliśmy w kierunku Gillingham. Początkowo kilometry były obskurne i cuchnęły spalinami. Ale potem dotarliśmy na obrzeża i zrobiło się cichuteńko, nowocześnie, czysto. Otoczeni byliśmy statkami, jachtami, wodą, kolorowymi budynkami, które jakby były wycięte z norweskiej rzeczywistości. W drodze powrotnej idąc pomostem zbudowanym na rzece, zobaczyliśmy tuż pod powierzchnią wody niezliczoną ilość Meduz. Te piękne, dostojne i bierne drapieżniki wyglądały cudownie, niewinnie, filmowo. Pierwszy raz widzieliśmy coś takiego. Do domu wróciliśmy podekscytowani nowymi wrażeniami. Kładąc głowę na poduszkę, pod powiekami przesuwały się slajdy z nowymi miejscami. Czułam się bogata.


Kolejne wędrówki to kontynuacja marszu wzdłuż rzeki River Medway. Rzeka jak to rzeka. Wał, mokradła, spora dawka przemysłu. England Coast Path pokrywał się z Saxon Shore Way, więc drogowskazów na ogół nam nie brakowało. Najczęściej oznaczenia sprawnie nas przeprowadzały przez pola, łąki, prywatne gospodarstwa, sady, pastwiska. Ale bywało też tak, że droga nagle się urywała, a my staliśmy w bezruchu, wpatrując się w przestrzeń z rosnącymi ziemniakami, albo taką zarośniętą kolczastymi roślinami z dodatkiem pokrzyw. I faktycznie, gdzieś tam pośrodku stał słup, a na nim był przymocowany znaczek danego szlaku. Tylko, kurcze, drogi nie było. Ścieżka nie istniała. I przecieraliśmy szlak. Idąc po pas w dżunglowatym gąszczu, doświadczając naturalnej akupunktury, którą fundowały nam kolce i parzydełka. Z takich przepraw wracaliśmy spoceni, umorusani, wykończeni.


ree

ree

ree

Przy takich doświadczeniach nawet powrót na ulicę był atrakcją. W poniedziałek idąc z Hoo do Coombe Point Beach, trafiliśmy na znaki Thames Path. Od razu w powietrzu uniósł się zapach wielkiego świata. W zasięgu wzroku mieliśmy ogromne, masywne statki z kontenerami. Płynęły w dal. Myślałam, że od tego czasu będzie już łatwiej. Nie było. Albo lądowaliśmy w towarzystwie pól, z których zawsze trudno było się wydostać. Albo szliśmy po kilka, kilkanaście kilometrów monotonnym wałem, gdzie absolutnie nic się nie działo i nie było na czym oka zawiesić. To była mentalna szkoła przetrwania. Podpierałam się marzeniami, wyobraźnią i fantazją. Tłumaczyłam sobie, że to minie, że trzeba mieć w sobie dystans, że warto popatrzeć na to wszystko z przymrużeniem oka i zwyczajnie iść z życiem pod rękę. Adam wspomagał nas odmiennymi powrotami, które rozrysowywał w domu, bądź tworzył na miejscu.


ree

ree

ree

Ostatni dzień to plan na przejście 31km i ukończenie wyzwania The 496 Challenge. Zaczęło się od deszczu. Mijane fabryki śmierdziały mieszanką kupy i gnoju. Kurz właził wszędzie. Potem doszedł wał z błotem, które przylepiało się do butów, które stawały się ciężkie oraz drogi z oznaczeniami, które prowadziły donikąd. Kropką nad "i" było miejsce przemysłowe, gdzie ulany piasek płynął po pełnej szerokości ulicy. Aby dojść do furtki i szlaku, musieliśmy w tę mazię wejść. Szczęśliwie do butów nic nie wpłynęło, ale... ale stwierdziliśmy, że tędy nie wracamy.


ree

ree

ree

Ten wyjazd wykorzystaliśmy, aby ukończyć projekt przejścia 496km w lipcu. Założyliśmy sobie, że nie będziemy korzystać z transportu publicznego, aby każdego dnia wydreptać wymaganą ilość kilometrów. Ku naszemu zaskoczeniu ten powrót do źródeł, do podstaw, do czasów, kiedy zawsze szliśmy do określonego punktu i wracaliśmy po swoich śladach, spodobał nam się bardzo i dał dużo luzu oraz relaksu. Byliśmy wolni. Nie musieliśmy skupiać się na rozkładzie jazdy, szukaniu stacji kolejowej, albo dworca autobusowego, byciu na czas, czekaniu na peronach i przystankach. Byliśmy my i droga. I było super. Mogliśmy mieć swoje tempo, zwalniać, idąc wśród jabłoni, grusz czy drzew śliwkowych, wsłuchiwać się w koncert świerszczy, przystawać w wioskach i odwiedzać lokalne piekarnie. Utrzymując się na tej fali spokoju, długo nie przychodziło do mnie oczekiwane zmęczenie. Po prostu szłam i cieszyłam się krokiem. Dopiero ostatnie dwa dni były ciężkie. Wtedy zaczęły wyłazić kilometry ostatnich trzech miesięcy. Kiedy 31 lipca usiadłam na kanapie i mogłam powiedzieć ZROBIŁAM TO, poczułam radość szczęśliwego człowieka. Na chwilę wystarczy mi projektów i projekcików. Natura mówi, że zbliża się jesień. Posłucham jej. Wyciszę się. Pozwolę sobie tylko/aż POBYĆ. Nasyciłam się wiosną i latem. Wypełniłam zielenią, błękitem i ciepłem słońca. Teraz jest czas, aby się zatrzymać. Oddać zadumie, refleksji, nostalgii o kolorach spadających liści, o zapachu dojrzewających jeżyn, śliwek i brzoskwiń.



Rochester - Gillingham - 25.03km - 5 godzin i 15 minut - 25.07.25 Piątek

Rochester - Hoo - 26.93km - 6 godzin i 2 minuty - 26.07.25 Sobota

Gillingham - Lower Halstowe - 27.50km - 5 godzin i 46 minut - 27.07.25 Niedziela

Hoo - Coombe Point Beach - 29.46km - 6 godzin i 2 minuty - 28.07.25 Poniedziaek

Coombe Point Beach - Cliffe - 29.48km - 6 godzin i 8 minut - 29.07.25 Wtorek

Lower Halstowe - Sittingbourne - 25.53km - 5 godzin i 34 minuty - 30..07.25 Środa

Cliffe - Gravesend - 31.14km - 6 godzin i 54 minuty - 31.07.25 Czwartek









Komentarze

Oceniono na 0 z 5 gwiazdek.
Nie ma jeszcze ocen

Oceń
bottom of page