The Coast to Coast Walk: St Bees - Robin Hood's Bay - 297km – 06/10.2021 cz.3
- adamdob02
- 26 paź 2023
- 3 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 27 gru 2023
Etap za etapem. Segment za segmentem. Kolejne wyjazdy. Wcześnie rano, siedząc w aucie, przyglądałam się, jak budzi się świat i przygotowuje do kolejnego dnia. Gdy dojeżdżaliśmy na miejsce, góry często jeszcze były zaspane. Wtulone w chmurzaste pierzynki przeciągały się leniwie i powoli akceptowały nowy poranek, chociaż mój zegarek pokazywał już godzinę 10 00. A my szliśmy, wspinaliśmy się, schodziliśmy w dół, aby ponownie się wspinać.

Czasami pogoda była po naszej stronie, innym razem naszym towarzyszem był deszcz albo wiatr. Wędrowaliśmy wśród miejsc, które idealnie pasują do stwierdzenia, że " na ziemi nie ma nieba, ale są jego kawałki". Otulałam się nimi i byłam jednym z najszczęśliwszych ludzi na świecie. Czułam radość i wdzięczność. Doceniałam moje dwie sprawne nogi. Zakochiwałam się w górach. Tworzyłam moją pasję. Czerpałam inspirację z natury. Natomiast, gdy mokłam i było mi zimno, kiedy chmury zabierały widoczność, i wydawało mi się, że droga nie ma końca, i musiałam rozciągać moje granice, i zamiast uśmiechu był tylko pot i ból to rozmawiałam z głową o życiu. O tym, że nie zawsze jest przyjemnie, łatwo, różowo, pogodnie. O tym, że wszystko mija, a trudne doświadczenia, chociaż są niewygodne, to nas budują. Oczywiście też się złościłam, tupałam, fochowałam i przełykałam smak rozczarowania, ale... ale sama chciałam. Nikt mnie na szlak nie wyciągał.

Za każdym razem szliśmy wytrwale do przodu. Droga przyciągała nas jak magnes. Satysfakcja z zamykania jednego etapu automatycznie przeobrażała się w ciekawość, co wniesie kolejny segment? Jak opuściliśmy LAKE DISTRICT NATIONAL PARK i weszliśmy do YORKSHIRE DALES NATIONAL PARK, a następnie do YORK MOORS NATIONAL PARK to zachłanność na odkrywanie nowych miejsc tylko rosła. Kolejne dziesiątki i setki kilometrów, które przeszliśmy, pracowały na naszą korzyść. Kondycja i forma w sposób naturalny rosły. Przejście ponad 30km wciąż było w strefie wysiłku, ale nie rozkładało nas na łopatki. Takie odległości już nie przerażały i nie wysysały z nas całej energii. Raczej skupialiśmy się na nieznanym, na poznawaniu, na przyglądaniu się temu, co widziały oczy. Po drodze spotykaliśmy innych miłośników szlaków Coast to Coast. Pary, zorganizowane grupy, jak i pojedyncze osoby, które same dla siebie są towarzystwem. Jedni robili szlak w wersji ciągłej, inni decydowali się przejść część, a kolejną zrobić za rok, no i my... osoby, dla których szlak stał się bazą do regularnych wypraw.

Każdy wyjazd z domu był zagadką. Co dzisiaj zobaczymy? Bywało, że atmosfera i klimat miejsc sprawiały, iż regularnie wyrzucałam z siebie ochy i achy. Przestrzenie były nie do objęcia wzrokiem. Człowiek stawał się tam niezwykle mały i niewidoczny. Po sam horyzont było widać tylko góry, wzgórza, pola, łąki, lasy. Można było swobodnie oddychać i świat się nie kurczył. Czasami trafiały się odcinki, które były nudne i monotonne. Absolutnie nic się na nich nie działo i chociaż szłam do przodu, to czułam, jakbym stała w miejscu.

Minęło nam lato i przyszła jesień. Zmieniła się tonacja obrazów i zapachów. Sceneria stała się odmienna. Był październik. Docieraliśmy do końca naszej przygody. Nie chcieliśmy już dłużej przeciągać naszej wędrówki na szlaku Coast to Coast. Byliśmy już tak blisko Morza Północnego. Zastanawialiśmy się, jak najsprawniej dotrzeć do Robin Hood's Bay? Padło na namioty. Wspomnienie samochodowej nocy nie zachęcało do powtórzenia tego eksperymentu. Nie byliśmy przekonani, czy namioty były lepszą alternatywą? Ostatni raz spałam pod namiotem jakieś 20 lat temu, a w październiku to nigdy, ale... Ale jest możliwość zamknięcia projektu, więc chyba warto spróbować czegoś nowego. I ponownie, jak dzieci z uśmiechem na twarzy pakowaliśmy się do wyjazdu. Ostatnie etapy to niezliczona ilość wrzosowisk, bażantów i królików. Widoki może nie zapierały tchu, ale nasz krok się zmienił. Był bardziej sprężysty i pewny siebie. Twardo stąpaliśmy po ziemi. Mogłam tak iść, iść, i iść... wdychając zapach jesieni, podziwiając jej kolorową aurę, wsłuchując się w rozmowy ptaków. Mijaliśmy kilka maleńkich wiosek, gdzie życie toczyło się innym rytmem. Wędrowaliśmy po leśnych ścieżkach, uśmiechając się do ogromniastych drzew. Wiele miejsc karmiło nas pozytywną energią, spokojem, naturalnością, prostotą.

Namioty rozbijaliśmy już przy gwieździstym niebie. A dokładniej to Adam je rozkładał, a ja wpatrywałam się w ciemność. Noc w dzikim terenie i tym razem nie należała do najłatwiejszych. Zapomniałam, jak twardo jest na karimacie, i jak ściany namiotu potrafią hałasować, gdy wieje wiatr. Generalnie, jednak nie było tak źle. Przesunęliśmy kolejną granicę.

Do Robin Hood's Bay doszłam powolnym krokiem, ze spuszczoną głową. Z jednej strony to wynik średnio przespanej nocy pod namiotem. Z drugiej, mieszały się uczucia smutku i radości. Fajnie jest ukończyć projekt, pewne założenie, etap i móc zająć się czymś innym, wyruszyć w nowym kierunku, ku nowej przygodzie. Ale pojawiła się też pustka i trzeba było sobie poradzić z przywiązaniem do szlaku, który towarzyszył mi przez kilka miesięcy i wydarzyło się na nim wiele przełomowych rzeczy. Buty zostały zamoczone w Morzu Północnym. Dla szlaku to koniec, ale dla mnie to dopiero początek.





























Komentarze